Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 2 kwietnia 2013

Czego słuchać, by nie zwariować? - muzyczne odkrycia minionych dni

W związku z tym, że moje poczucie humoru zostało zdominowane przez poczucie bezradności, postanowiłam oddać się cielesnym przyjemnościom. Ale czymże byłoby bezproduktywne leżenie bez cudownej muzyki? Jak pisałam Wam jakiś miesiąc temu w tym poście jestem czynną użytkowniczką Spotify i do porzucenia tej aplikacji nie zachęcają mnie nawet częste reklamy (chyba nawet częstsze, niż na samym początku). Dzielnie walczę i wyszukuję nową, kojącą stargane nerwy muzykę, którą chciałabym się z Wami podzielić w dzisiejszym poście. Enjoy!

***

James
jest jednym z nielicznych twórców, którego muzyka jest dla mnie idealną odskocznią
od mojej codziennej listy odtwarzania.

sobota, 30 marca 2013

„Tak, zamierzamy szokować." [Wywiad]

Chce ubierać w kolory młodych i starych. Nie boi się krytyki, bo moda musi szokować. Rozmowa z 22-letnią studentką historii sztuki - Adą Gontarek, o autorskim projekcie fe-male, który współtworzy wraz ze swoim chłopakiem Grześkiem.

Skąd wziął się pomysł na fe-male i kto za tym stoi?
Jestem osobą o niekończących się pokładach kreatywności, a kiedy poznaliśmy się z Grześkiem okazało się, że łączy nas wspólna chęć tworzenia. Pomysłów było wiele, ale biorąc pod uwagę moją fotograficzną pasję i miłość do mody oraz jego olbrzymią, często absurdalną wyobraźnię, stanęło na ciuchach. Chcieliśmy dać ludziom coś w stu procentach naszego, a dość mieliśmy już zapisywania pomysłów na kartkach. Pomysł na fe-male powstał zatem w miejscu, w którym zresztą teraz pracujemy - w domu. W ciepłym łóżku, przy chilloutowej nucie, w oparach marychy połączonych z olbrzymim entuzjazmem do działania.  Jesteśmy spontaniczni, pewnego dnia padło hasło: „zróbmy T-shirty” więc od razu zaczęliśmy organizować fundusze.

Czemu akurat T-shirty?
T-shirt to wyzwanie. Chcieliśmy zrobić coś, czego sami potrzebujemy. Jesteśmy ironistami i lubimy określać siebie w wyrazisty sposób. Niestety sieciówki tej możliwości nie dają, a na ciuchy od projektantów nas, jak i większości wyjadaczy chleba nie stać.

Początki są ciężkie?
Oczywiście, że są. Zarówno kwestie finansowe jak i nasze specyficzne gusta były na początku problematyczne. Radzimy sobie jednak jak możemy, dziękujemy rodzicom, bez których wsparcia nie ruszylibyśmy z miejsca.  Ale nie przesadzajmy, dobra zabawa oraz artystyczne realizowanie się są na pierwszym miejscu.



piątek, 22 marca 2013

Czy wiesz jak działa jamniczek? - animacja, którą musi znać każdy

Wyobraźcie sobie sytuację, że oglądacie film, który wywołuje w Was niecodzienne reakcje (jeśli w tym momencie pomyśleliście o porno, to zmieńcie tok myślenia). Przypuśćmy, że po pierwszym seansie wprawia Was w swego rodzaju ogłupienie, dziwne zmieszanie, ale jednocześnie budzi ciekawość. Przy drugim podejściu staracie się rozgryźć warstwę znaczeniową, jednak forma jest do tego stopnia anormalna, iż staje się to dopiero możliwe przy Xdziesiątym odtworzeniu. Oczywiście w trakcie projekcji nie zapominacie o wzywaniu na głos całej świętej rodziny i przytaczaniu większości znanych Wam przerywników emocjonalnych*.
Jeśli jednak możecie sobie to wyobrazić, to pewnie widzieliście jeden z odcinków Mody na sukces, albo przynajmniej wiecie Jak działa jamniczek. Zważając na fakt, że prawdopodobnie większość czytelników była wielokrotnie zmuszana przez swoje babcie do oglądania największego tasiemca świata, to nie będę polecała, ani nawet przytaczała fabuły tego serialu, w przeciwieństwie do drugiego tytułu.

czwartek, 21 marca 2013

For the first time in awhile she was truly happy. Then she remembered, she was drunk... - ironia zamknięta w grafice

Jestem świadoma, że od publikacji ostatniego wpisu minął ponad tydzień. i być może niektórzy myślą, że umarłam, albo stałam się miłą osobą, która już nie potrzebuje miejsca do wylewania swojego jadu. Otóż nie! Przez ostatni tydzień zmieniło się u mnie wiele - mam pełną lodówkę, biorę witaminy, bo paznokcie łamią mi się jak tanie tipsy, ale najważniejsze, iż w końcu dotarło do mnie, że pisać "na zawołanie" nie potrafię, że nie umiem zmieścić się w ramy czasowe takiego produkowania się, że moje studia doprowadzą mnie do załamania nerwowego, więc w konsekwencji będę zrozpaczoną, bezrobotną absolwentką dziennikarstwa i komunikacji społecznej bez paznokci (tak, paznokcie na chwilę obecną bolą mnie najbardziej!)...

Korzystając jednak z okazji, że pisanie nie idzie mi najlepiej mam dla Was trochę obrazków z Bluntcard, czyli absolutnie najwspanialszej strony, dzięki której zdałam sobie sprawę, że nie jestem największą zołzą świata. Prawdopodobnie jej twórcy znali, albo słyszeli legendy o podobnych do mnie przypadkach, w końcu skądś czerpią inspiracje. Porzucając jednak typowy motyw biograficzno-narcystyczny...Na Bluntcard ironia oraz sarkazm (w specyficznych odmianach) są największą bronią, po którą sama często sięgam.



Warto zwrócić uwagę na nietypową formę, która łączy w sobie retro ilustracje oraz minimalizm! Uwielbiam pozornie niepasujące do obrazków, nowoczesne dialogi, w których obok różnorodnych zabiegów językowych pojawiają się wulgaryzmy, czy slang. W moim odczuciu to potęguje wszelkie wrażenia u odbiorcy.



W większości są słodkie, rozczulające i bawią do łez, czyż nie?


wtorek, 12 marca 2013

Muzyka, która zrobi Wam dobrze - zestawienie współczesnych utworów w klasycznych aranżacjach

Łódź jest dziwnym miastem. Tutaj tramwaje średnio raz na tydzień zderzają się z osobówkami paraliżując ruch uliczny na kilka godzin, a największe remonty przestrzeni publicznej planuje się na okres zimowy. Jednak z wielu obiegowych mniej, lub bardziej prawdziwych opinii nigdy nie doszła do mnie taka, jakoby w łódzkich blokach ściany miały uszy, dlatego żyję w głębokim przekonaniu, że moje mieszkanie, jak i cały blok są zupełnie wyjątkowe. Czemu? Słyszę każdy szept sąsiada, każdą kłótnię domową, szczekanie znerwicowanego psa, albo poranne śpiewanie w łazience z dezodorantem w ręku. Momentami czuję się jak szpieg demaskujący patologię, ale stopniowo staram się przywyknąć do panujących tutaj zasad. 
Jak już kiedyś wspominałam jestem niespełnionym muzykiem, który nerwowo szuka w sobie odrobiny talentu. Zazwyczaj kończy się i zaczyna tak samo - na karaoke. Nie nazwałabym tego śpiewem, raczej wyciem, które dobiega do przypadkowych przechodniów oraz (jak się pewnie domyślacie) do sąsiadów. Dziś jednak mieszkańcy tego samego pionu postanowili zemścić się za moje codzienne wycie i katowali mnie piękną składanką biesiadnych hitów z ostatniego ćwierćwiecza (za co serdecznie dziękuję). Postanowiłam więc trochę przystopować z rozwijaniem swojego talentu i słuchać piosenek bezsłownych, albo takich, których śpiewanie byłoby dla mnie jedynie profanacją.
Na co dzień nie gustuję w muzyce poważnej. Lubię sobie mruczeć pod nosem teksty piosenek, nawet jeśli są niezbyt ambitne, albo trudne do przełożenia na mój polsko-rosyjsko-angielski akcent. Istnieją wyjątki. Za każdym razem, gdy słyszę Nokturn f-moll op.55 nr 1 Chopina świat staje w miejscu. Zresztą większość jego kompozycji wprawia mnie w dziwny stan euforii, niepokoju i smutku jednocześnie. Czasem jednak szukam na tym, bądź co bądź nieznanym mi gruncie czegoś innego, uwspółcześnionego ale jednocześnie bazującego na muzyce instrumentalnej, dlatego mam dziś dla Was coś z tego worka.

czwartek, 7 marca 2013

Inspiracyjne porażenie słoneczne - video, które wprawi Cię w zachwyt

Mimo, że na śliskich papierach bierzemy jeszcze w kółko dni z kalendarzowej zimy, to na ulicach w ostatnich dniach można było dostrzec sporadyczne przypadki poparzenie słonecznego. Nie chodzi mi tutaj o ofiary solariów, czy testerek tanich samoopalaczy, ale o ludzi, których od środka "rozpala gorączka" (w słowniku mojej mamy - wariatuńciów).  Rozpoznacie ich bez trudu - w czasie, gdy większość dopiero zrzuca zimowe płaszcze na rzecz wczesnowiosennych, oni rozbierają się do krótkiego rękawka.
Jak pewnie zdołaliście zauważyć, wiosna wiąże się nie tylko ze zmianą odzienia wierzchniego, ale również ze zmianami w życiu. To właśnie teraz większość kobiet spina się z Ewą Chodakowską, wieczorami podjadając czekoladę, a panowie naprzemiennie pocą się na siłowniach i ochoczo wcinają kurczaka z ryżem.
Jako, że porzuciłam nawyk gotowania - kurczak rozmraża się wieki i przypala zanim zdąży się go położyć na patelnię, a dla Ewy Chodakowskiej prawdopodobnie nie miałabym cierpliwości, to postanowiłam inaczej wykorzystać moją radość ze zmiany pory roku i cieszyć się z małych rzeczy (cie-szmy-się-z-małych-rze-czy-bo...).

Co?
W idealnym momencie natrafiłam na znaną mi już wcześniej stronę everynone.com. Stwierdziłam, że jest to coś, nad czym warto się zatrzymać i pokazać większej publice
Znajdziecie tam kilkuminutowe filmy stworzone by je obejrzeć, spróbować zinterpretować, ale przede wszystkim pokochać (a co za tym idzie oglądać na okrągło!). Jestem świadoma niszowego charakteru przedsięwzięcia, ale mimo to żywię nadzieję, że komuś się spodoba.

Kto?
Jeśli zakochamy się w produkcjach, zechcemy poznać twórców i zdecydować, czy nadają się na naszych mężów/kochanków/idoli, to znajdziemy niewiele: "Everynone is a filmmaking team located in the redwood forest. We are: Will Hoffman, Daniel Mercadante, Julius Metoyer III", krótko i na temat, ale w moim odczuciu wystarczyłoby "We're geniuses".

Jak?
Całokształt wielu zamieszczonych tam filmów oddaje jedno określenie - masterpiece.  Za niewątpliwy atut należy uznać wieloznaczność z jaką da się odczytywać poszczególne fragmenty. Mimo wlepiania ślepi w ekran któryś raz z kolei (pewnie X-dziesiąty), za każdym razem dostrzegam nowy detal całkowicie zmieniający moją dotychczasową interpretację. Nie ma mowy o przeroście formy nad treścią (ani treści nad formą!). Zachwyt nad błahymi czynnościami życia codziennego, przedmiotami, albo gestami wzrusza, bawi i inspiruje jednocześnie.
Ważną rolę odgrywa tu forma w jakiej zrealizowano projekty - przeważa mój ulubiony minimalizm i zachowawczość. Estetyka pozwala delektować się nie tylko merytoryczną, ale i wizualną stroną dzieła. Zaskakuje nowatorskie rozwiązanie w kwestii budowania narracji przez obraz oraz odrzucenie słowa jako istotnego przekaźnika informacji.

Oto mój absolutny faworyt:

czwartek, 21 lutego 2013

Kocham takiego na "S", o moim nowym odkryciu - Spotify

Byłabym w stanie wyobrazić sobie świat bez pilota do telewizora, lotów w kosmos, skarpetek noszonych do sandałów, albo nawet bez dresów chodzących po łódzkich chodnikach (chociaż przyznam, że to byłoby dość trudne). Jednak przeraża mnie perspektywa świata bez muzyki, a właściwie głuchej ciszy towarzyszącej każdorazowej podróży tramwajem, albo autobusem. Dość nieznośna wizja, szczególnie dla tych, których największymi (a w zasadzie jedynymi) kompankami podróży są słuchawki.
Do niedawna byłam bliska depresji, moje słuchawki zaniemogły, a znalezienie zastępczych zajęło mi prawie miesiąc (tak - jestem ciotą, nie wiem, gdzie w tym mieście są sklepy z akcesoriami do telefonów, tak - do końca wierzyłam w cudowne ozdrowienie rzeczy martwych). Toteż przez ten czas jednym uchem zatapiałam się w świecie muzycznej playlisty, a drugim (z zepsutą słuchawką) wysłuchiwałam narzekań kobiet w wieku moherowym na służbę zdrowia, komunikację miejską, niekulturalną młodzież oraz "złodziei z telekomunikacji". Przyznam szczerze, że chwile zwątpienia w ludzkość towarzyszyły mi przy każdej możliwej podróży, ale nauczyły też jednego - wchodząc do tramwaju bez okablowania w oszach nie liczcie, że wyjdziecie stamtąd z uśmiechem (dlatego dla własnego dobra noście je tak samo, jak bieliznę, czyli zawsze).
Obarczona bagażem doświadczeń, nowymi słuchawkami oraz świeżym spojrzeniem na współpasażerów stwierdziłam, że muszę zrobić coś ze swoim życiem, zaczęłam od odświeżenia listy odtwarzania. Zmiany umożliwiła mi moja nowa miłość - Spotify, czyli muzyczny serwis streamingowy. Przyznam szczerze, że przeżyłam szok, czułam się jak neandertalczyk wpuszczony do centrum handlowego, a wszystko dlatego, że od dobrych dwóch lat moje słuchanie muzyki opierało się na YouTube'owych playlistach. Rozwiązanie dość niewygodne, ponieważ po jakimś czasie składały się one w 90 % z tytułów [Film usunięty], przez co gubiłam w czeluściach serwisu ulubione kawałki Braci Figo Fagot, albo Kelly Family.  Nawet nie wspomnę o buforowaniu - z połową osiedla podpinającą się pod moje łącze proces ten trwał wieki. Jak można się domyśleć częściej od muzyki słuchałam chrapania sąsiada, albo bawiłam się w niespełnioną gwiazdę estrady mrucząc piosenki, aż tutaj nagle - nic się nie zacina, nie trzeszczy, nie trzeba czekać. NIEBO!



środa, 13 lutego 2013

Zakochaj się...- 12 filmów na walentynki

Każdy ma jakieś swoje tajemnice związane z uczuciami. Jedni podkochują się w swoich znajomych, nauczycielach, wykładowcach, osiedlowych sprzedawcach, chociaż od początku wiedzą, że nigdy nie będą w stanie im tego wyznać. Drudzy wyczekują swojej miłości w drodze ze szkoły, uczelni, albo pracy, a po przyjściu do domu szybko wchodzą na stronę Spotted: MPK Łódź i patrzą, czy nikt nie napisał, że "Nawet w tych dresach, z reklamówką z Biedronki i bez makijażu wyglądasz olśniewająco!". Jeszcze inni, trochę bardziej zdesperowani, rozdają kartki ze swoimi numerami nieznajomym, albo wywieszają je na przystankach tramwajowych. Ile ludzi, tyle sposobów na miłość.
Bez względu na to, czy jesteście już zakochani na zabój, wypatrujecie tego uczucia na każdym rogu, czy wierzycie, że jedyną słuszną miłością jest ta pomiędzy Wami a lodówką, to zapewniam, że jutro i tak dostaniecie jej odłamkiem prosto w twarz. 
Wbrew moim oczekiwaniom w tym roku telewizje wyzbyły się emitowania "Romea i Julii" albo "Titanica". Najbardziej bawi mnie fakt, że TVN wyświetli na swojej antenie "Krwawą profesję", ale jeśli Clint Eastwood Was nie pociąga, a zamierzacie spędzić jutrzejszy wieczór delektując się w samotności kinem, to możecie wybrać coś z mojej alternatywnej listy filmów zahaczającej o wątek miłosny, niekoniecznie w "walentynkowy" sposób. To bardzo subiektywne zestawienie, jednak propozycje, które tutaj umieściłam są warte obejrzenia jutro, czy za kilka lat z wielu względów.

***

Miłość (Amour, 2012)
gatunek: dramat
obsada: Jean-Louis TrintignantEmmanuelle RivaIsabelle Huppert


***

sobota, 9 lutego 2013

Wszystko zaczyna się od prostytutek - inspiracje fotograficzne

W mojej kuchni, na okapie zawisła ostatnio kartka, to umowa pomiędzy mamą a moimi braćmi. Młodsze rodzeństwo domaga się bowiem stałego kieszonkowego w zamian za regularne wypełnianie obowiązków domowych z podziałem na role. Mój ulubiony punkt dokumentu brzmi: "Synowie mogą prosić o fundusze na stałe wydatki: pizzę, alkohol, narkotyki, prostytutki". Nawet jeśli macie radykalne poglądy i uważacie, że dawanie kieszonkowego małoletnim jest głupotą, to musicie przyznać, że gdybyście znaleźli się na miejscu mojej mamy prostytutki by Was przekonały.
Ale wracając do tematu - komu zdarzyło się kiedyś, że jakaś obca osoba wyniosła za niego śmieci, albo pozmywała naczynia bez żadnego wynagrodzenia? Mi się zdarzyło, chociaż śmieci oraz naczynia są tutaj (głęboką) metaforą.
Jako, że moją pasją jest fotografia, to oprócz robienia zdjęć (głównie autoportretów w lustrze, z flash'em i dziubkiem) uwielbiam oglądać prace innych (już niekoniecznie bazujące na tym koncepcie). Zazwyczaj przypadkowo odkrywam inspirujące do działania strony, które natychmiast chciałabym pokazać całemu światu. Takim "zazwyczajem" kilka miesięcy temu była strona HOLGA.PL, której założyciele postawili sobie jeden cel - przybliżenie szerszej publiczności (niekoniecznie zaznajomionej z tematem) twórczości zapaleńców, którzy fotografują aparatami analogowymi.

Jak można przeczytać tutaj: "Serwis Holga.pl został stworzony przez trójkę przyjaciół zafascynowanych estetyką lo-fi. To niezależny i niekomercyjny projekt na pograniczu serwisu fotograficznego i wydawniczego oraz portalu społecznościowego". Akcja polega na tworzeniu spójnych opowieści w formie albumów składających się ze zdjęć dziesiątek osób. Każda z nich patrzy temat na swój sposób, dlatego  właśnie połączenie fotografii, tak, by razem opowiadały historie jest nie lada wyzwaniem. Do tej pory powstały dwie pozycje: "Patrzenie nigdy nie jest niewinne..." oraz "Pięć minut stąd". Można oglądać je jedynie w wersji elektronicznej, chociaż marzenia o papierowej formie nadal wiszą w powietrzu.
Mimo, iż oglądałam oba albumy wielokrotnie, to za każdym razem zachwycam się nimi z takim samym nasileniem. Inicjatywa godna rozpowszechnienia, bo pracy przy wymyślaniu tematu albumów, opracowywaniu projektów, selekcji zdjęć jest ogrom. To niewyobrażalne, ile czasu i pasji wkładają w to osoby nie oczekujące nic w zamian, a zapewniające ogromną przyjemność oraz satysfakcję zarówno publikującym, jak i oglądającym. Dzięki takim inicjatywom odzyskuję wiarę w ludzi i na chwilę zapominam, jak niewiele jest tych, którzy robią coś równie wspaniałego bezinteresownie.
W tym momencie powinna Wam się przypomnieć metafora ze śmieciami i naczyniami, ponieważ jak wspomniałam wcześniej - za mnie tak jakby wyniesiono śmieci  a nawet pozmywano. Z moim niewielkim wysiłkiem w albumie "Pięć minut stąd" opublikowano bowiem jedno ze zdjęć mojego autorstwa, co było spełnieniem moich marzeń. Czemu o tym wspominam? Nie dlatego, żeby się pochwalić (no dobra, odrobinę). Jak pewnie się domyślacie na dwóch akcjach nie zakończą. Od niedawna na HOLGA.PL pojawiła się informacja o trzeciej edycji, inicjatorzy zapraszają do wysyłania fotografii które będą pasować do trzeciego albumu noszącego nazwę "Zwielokrotnienie" (więcej tutaj). O czym będzie? Zadecydują organizatorzy oraz twórcy, którymi może stać się każdy z Was, wystarczy wysłać swoje prace i mieć odrobinę szczęścia, czego wszystkim próbującym ogromnie życzę.

środa, 6 lutego 2013

O tym, jak chciałam Almodovara a dostałam Allena... - recenzja filmu Vicky Cristina Barcelona

Gdybyście dziś zapytali mnie Co sądzę o Woodym Allenie? - miałabym problem. Kiedyś myślałam, że w pewnym stopniu rozumiem jego filmy, metafory, czy chociażby specyficzny humor, ale po czasie zupełnie zwariowałam i doszłam do wniosku, że to od kilkudziesięciu lat to nadal bliźniacze historie opowiadane przy pomocy kolejnych osób, trochę innymi słowami. Zdaję sobie sprawę, że mogą to czytać jego wielcy fani, ale liczę na zrozumienie z ich strony.
Ze smutkiem przyznaję, że kino nowojorskiego reżysera w chwili obecnej stanowi dla mnie w swoim całokształcie kwintesencję nudy oraz przegadania. Można by się przyczepić, że takie jest życie - nudne i przegadane, ale zamiast spędzać średnio dwie godziny oglądając jeden z jego filmów można by w tym czasie po prostu żyć - posprzątać w kuchni, umyć łazienkę, zrobić zakupy, jest przecież tyle fantastycznych zajęć... Jednak, żeby nie było, że mam w sobie sam jad - jest w tym coś dobrego, bo nie każdy umie opowiedzieć o miłości skomplikowanej w sposób dosadny, ale jednocześnie z nutą ironii. Wracając do tematu - z tęsknoty za wakacjami oraz nudy włączyłam sobie jego film - Vicky Cristina Barcelona. (Mimo, że pewnie wszyscy ludzie świata oglądali go już z tysiąc razy i czytali wszystkie recenzje, spoilery i opisy, jakie można znaleźć w sieci i tabloidach, to czuję, że mam dziś wenę, albo bożą moc, więc naskrobię małą recenzję, czy coś na jej kształt. Mam nadzieję, że jedynie w niewielkim stopniu odniesiecie wrażenie, że ten tekst jest niczym wczorajszy schabowy z odgrzewanymi ziemniakami).
Gdy poznajemy główne bohaterki - Cristinę (Scarlett Johansson) oraz Vicky (Rebecca Hall), które jadą na wakacje (uwaga spoiler) do Barcelony, nie mamy złudzeń - będzie nudno, ale przynajmniej ładnie. Cristina jest wyzwoloną, żądną wrażeń dziewczyną, poszukującą w Europie nowych doznań, ale skutecznie stopowaną przez swoją zachowawczą, już niemal ustatkowaną przyjaciółkę - Vicky. Ta druga w Nowym Jorku zostawiła narzeczonego, a na starym kontynencie zbiera materiały do pracy magisterskiej związanej z tożsamością Katalończyków. (Trochę zwiedzamy z dziewczynami, słyszymy odgłosy Hiszpanii i jeśli złapiemy się ciepłego kaloryfera podczas seansu, to możemy wyobrazić sobie, że jesteśmy tam z nimi!)
Allen przyjemnymi obrazkami opowiada o miłości trudnej. Na tle słonecznej Barcelony serwuje nam niekonwencjonalny romans,  którego głównym sprawcą jest pociągający malarz Juan Antonio Gonzalo (Javier Bardem). Bohater mami kobiety dziełami Gaudiego nie bardziej, niż swoją urodą (no dobra, może mnie omamił bardziej, niż niejedną z nich!). Wzajemne relacje bohaterów wydają się być uporządkowane dopóki nie pojawia się depresyjna ex-żona Juana - María Elena (Penelope Cruz). Od pierwszych chwil nie pozostawia złudzeń - malarka z temperamentem.
W filmie nawiązuje się relacja, jakiej nie powstydziłby się sam Almodóvar, jednak nie zapominajmy, że tutaj tworzy go powściągliwy Allen, który szybko buduje problemy, a jeszcze szybciej je rozwiązuje, a scenariusz aż prosi się o ingerencję kogoś z wyobraźnią Pedro, bo materiał jak najbardziej jest.
Szybkie migawki z jednego z najpiękniejszych krajów Europy mogą złudnie sugerować błahą tematykę filmu, ale Allen swym niezmiennym od dziesiątek lat tonem (podobno) sugeruje, że czasem należy kierować się rozumem, a nie sercem. Nauczona maturą z polskiego myślę, że ta produkcja dla każdego z Was może nieść inne przesłanie, dlatego zdecydowanie warto samemu ocenić jej wartość, chociażby dla estetycznych doznań w obcowaniu z latem, gdy za oknem zimo-jesienio-wiosna.

PS Drogie czytelniczki,  by zapobiec złamanym sercom, albo przynajmniej wyrzutom sumienia spędzającym sen z oczu,  zwróćcie swoje wakacyjne bilety lotnicze do Barcelony i wykupcie lokum we Władysławowie albo Łebie, gdzie żaden nieprzyzwoity Hiszpan nie wda się z Wami w niepotrzebny mezalians.
Zdjęcia Filmweb.

wtorek, 5 lutego 2013

Jak ją uwolnić? - o serwisie muzycznym i Meli Koteluk

Często słyszę narzekania, że Ci naprawdę utalentowani artyści są niedoceniani, pomijani, że w Polsce można osiągnąć "coś" nagrywając kawałek disco-polo i to najlepiej o kimś, kto tańczy w głowach wszystkich polaków od wakacji (a co najlepsze nadal z tych głów nie ucieka!). Jest w tym ziarenko prawdy, bo to odbiorca decyduje o tym, czego słucha. Wychodzi więc na to, że w naszym kraju wszyscy tęskną za latami 90-tymi, gdy to panowała moda na utwory tego pokroju. Ja jednak odcinam się od nostalgii oraz sentymentów, a od największego hitu ostatnich miesięcy zdecydowanie wolę inne klimaty.
Odkąd uświadomiłam sobie, że w swoim obecnym wcieleniu nie zostanę już wielką gwiazdą światowych estrad, bardzo często miewam stany niemal depresyjne. Jednak w nadziei, że mój talent wokalny jest ukryty gdzieś bardzo głęboko i nadal dojrzewa, co jakiś czas nagrywam swoje jęki na rejestrator dźwięku. Niestety z wycia przypominającego miauczenie kota trudno jest ewoluować do kogoś pokroju Adele Laurie Blue Adkins albo Florence Welch.
W poczuciu bezradności oraz w ramach wewnętrznego usprawiedliwiania swoich niedoskonałości zaczęłam szukać tych, którzy potrafią, i znalazłam stronę Uwolnij Muzykę, która sprawiła, że załamałam się jeszcze bardziej. Oprócz ogromu tekstów - recenzji, felietonów, wywiadów i innych znajdziecie tam mój ulubiony dział (i tym samym prawdopodobnie największe przedsięwzięcie twórców strony) "wideosesje", który od 2008 roku systematycznie się rozwija.
Według mnie to niesamowity projekt promujący głównie polskich (tudzież związanych z Polską) artystów, których niekiedy bardzo ciężko przypisać do jednego gatunku muzycznego. Dlaczego Wam o nim wspominam? Bo to pierwsza strona, gdzie mogłam w jednym miejscu odkryć tyle niesamowitych głosów. Najbardziej zaskakuje fakt, że niektóre wokale brzmią lepiej w akustycznej i bardzo minimalistycznej wersji, niż w tej studyjnej, ale świadczy to jedynie o niepodważalnym talencie twórców (a kto wie, czy to nie popchnie ich do dalszego eksperymentowania?).
Zdj. Honorata Krapuda 
Skacząc tak nagrania do nagrania, od zespołu do zespołu odkryłam debiutującą Melę Koteluk, która w pierwszej chwili zachwyciła mnie swoim subtelnym, bardzo dziewczęcym głosem i nadzwyczaj emocjonalnymi, nieco lirycznymi tekstami. Pomyślałam, że gdybym umiała chociaż trochę nie fałszować, to byłabym właśnie taką Melą - śpiewającą z niezwykłą lekkością i nieskrępowaniem, łapiącą za serca szczególnie w tych nagraniach na żywo.
Tym, którzy jeszcze na Melę nie trafili, albo omijali z jakiś powodów daję pstryczka w nos i odsyłam do reszty fantastycznych kawałków (swoją drogą - moje ulubione, z którymi nie rozstaję się od miesięcy to: Melodia ulotna, Spadochron, Stale płynne, Nie zasypiaj, Dlaczego drzewa nic nie mówią, Niewidzialna). Czytałam opinie, że Mela ma w sobie wiele z Nosowskiej (to ogromny komplement, bo Katarzyna Nosowska jest według mnie jedną z najznakomitszych artystek polskiej sceny muzycznej). Momentami podobieństwo w barwie głosu obu pań da się wychwycić, ale mnie naprawdę nie razi, ani nie zmusza do wyrzucenia piosenek młodej debiutantki z mojej listy odtwarzania.


Wracając do Uwolnij Muzykę - założyciele są otwarci na współpracę z młodymi, mało znanymi i dobrze rokującymi artystami, którzy pragną się wybić i mają na siebie pomysł, więc jeśli nie skrzeczycie jak żaby, nie miauczycie jak koty, albo nie fałszujecie jak ja, to ćwiczcie, zakładajcie zespoły, rozwijajcie się i zgłaszajcie się im, abym mogła się w przyszłości jeszcze bardziej zachwycać polskim rynkiem muzycznym.

PS Mela daje w mojej Łodzi koncert już w marcu, juhu!