
Ludzie lubią podążać za trendami. Nie wmawiajcie mi, że tak nie jest! Gdy widzę co drugą osobę na ulicy ubraną w ten sam model butów myślę sobie: “
może ze mną jest coś nie tak?”. Jednak mimo takich tendencji coraz powszechniejsza staje się moda na minimalizm. Ludzie ochoczo ograniczają ilość posiadanych i kupowanych rzeczy do kilkudziesięciu przedmiotów - jedni z własnej woli, inni z przymusu spowodowanego kryzysem, bezrobociem, albo pójściem na studia. O ile uszczuplenie swojego dobytku do magicznej stówki w moim przypadku jest abstraktem, to gdzieś tam w środeczku cichutko szlocham, gdy ginie mi czwarta para skarpetek, albo trzeci tydzień szukam niebieskiej bluzki. I tak, zazdroszczę ludziom, których meblościanki nie uginają się pod naporem lakierów do paznokci, biżuterii, ciuchów, butów oraz różnych pierdół niewiadomego pochodzenia. Tym zaś, którzy mają jedną parę majteczek, nieco mniej.
W kwestii życia codziennego nauczyłam się funkcjonować z chaosem, a wielość przedmiotów wokół właściwie mi nie przeszkadza. Jednak jeśli chodzi o szeroko pojętą kulturę - kocham minimalizm. Ten mały dysonans wprawia mnie w duchową równowagę, dlatego joga, czy medytacja są zbędne. Ale wracając do meritum…
Zawsze popadam w totalny zachwyt, gdy forma zostaje uszczuplona do absolutnego minimum, prosty przekaz trafia w samo sedno, tym samym działa ze zdwojoną siłą. Skręca mnie z zazdrości, że kreatywność ludzi operujących okrojoną formą może być tak inspirująca. A jeśli te zabiegi zastosowane są w reklamie... skręca mnie POTRÓJNIE.