Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 stycznia 2014

Być kobietą, być kobietą… czyli o płci pięknej w popkulturze

Od kilku lat przed rozpoczęciem każdego roku akademickiego trwa wielka propaganda szkół technicznych stojących otworem przed płcią piękną. I wiecie zawsze chce mi się śmiać na widok wielkich bilbordów z dziewczynami z sąsiedztwa szczęśliwych, że na robotyce, albo innej mechanice odnalazły sens swojego życia. Mimo to codziennie rano (co-dzien-nie!) podziwiam kobiety, które taszczą na uczelnię teczki większe od siebie, a w czasie, w którym ja przypomnę sobie jak włącza się komputer, one zdołają rozebrać na części telewizor i złożyć z niego pralkę. Oczywiście nie oszukujmy się, że to perspektywa wspaniałych zarobków, albo zamiłowania do nauk ścisłych pcha wszystkie delikatne istoty w paszczę technicznych placówek…
To, że nadmiar testosteronu na wydziale bywa zabójczy wiedzą nawet najbardziej zagorzałe entuzjastki matematyki, które tak jak ja wybrały jednak mniej zobowiązujący kierunek humanistyczny, by swój czas wolny od nauki poświęcić na sprzątanie, gotowanie, prasowanie, przewijanie dzieci, szydełkowanie… (Zaraz, przecież ja tego wcale nie robię?!)

Media lubią się karmić tematami-samograjami. Ostatnio do aborcji, in vitro oraz antykoncepcji dołączył rozdmuchiwany gender. Dziś jednak będzie o jednej stronie medalu, czyli o współczesnych kobietach.

rrtwew

wtorek, 19 listopada 2013

Przepraszam polskie kino

34956_140539259308856_1085749_nNa pewno wiecie jak to bywa, gdy w dzieciństwie się do czegoś zrazimy i później trudno nam się do tego przemóc. Przed laty byłam młodą Otylią Jędrzejczak, ale pewnego dnia jakiś frajer na basenie prawie mnie utopił. Teraz panicznie boję się pływać, bo jestem święcie przekonana, że mogłabym utonąć w szklance wody. Podobnie przeżyłam seans “Big love”, po którym przez kilka miesięcy słysząc zbitek słów “polska produkcja” dostawałam dreszczy. Białowąs skutecznie zatopiła moją miłość do wszystkiego, co stworzono w kraju miodem i Wisłą płynącym, aż kupiłam bilet…



Obiecywali mi, że będę ryczeć - nie ryczałam. Emocje przegrały z próżnością, gdyż ostatecznie nie pozwoliłam sobie na uszczerbek w makijażu. Ale było blisko. Przyznam otwarcie, dawno nie widziałam na ekranie niczego równie autentycznego, dawno żadna ludzka historia nie sprawiła, iż nie mogłam zebrać myśli, dawno nie szukałam swojej szczęki na podłodze sali kinowej  (zaprzeczam pomówieniom, jakoby miałaby to być sztuczna szczęka!). Oj dawno…

środa, 28 sierpnia 2013

Wszystko lato, co się kończy. Kulturalne wspomnienie wakacji w filmach

Celebrowanie kilku tygodni polskiego lata dobiega końca. Zdesperowane fanki naturalnej opalenizny łapią ostatki słońca w solariach mając przy tym nadzieję, że nadzwyczaj (nie)naturalna karnacja podtrzymywana samoopalaczami przetrwa aż do karnawału. Męska część turnusu do Ustki może już bez skrępowania zdjąć ultra przewiewne sandały zastępując je wygodnymi adidasami i skarpetami z froty. Podczas niedzielnych obiadów domownicy oglądają zdjęcia babci z Ciechocinka śliniąc się bardziej na widok tężni, niż schabowego.
Nadciągający wrzesień daje się poznać po rześkim powietrzu, tudzież po odgłosach - matki wydzierają się na swoje dzieci, bo ich nowe podręczniki kosztowały tyle, co równowartość półrocznej renty dziadka, więc nici z tegorocznego last minute do Egiptu. Spóźnionym wczasowiczom pozostaje zimny, wietrzny, a także nudny Bałtyk, znad którego pod koniec sierpnia uciekają nawet morsy, budki z kebabami, Kubuś Puchatek, Prosiaczek, Tygrysek i wkur...zający wszystkich plażowiczów handlarze prażonej kukurydzy.
Szczerze ubolewam nad spaniem w skarpetkach oraz krótszymi dniami, lecz gruncie rzeczy cieszę się, że ludzie wracają z wakacji i zaczynają blednąć. Może niebawem nie będę wyglądała jak albinos, który spędził kilka upalnych tygodni w mieście poszukując pracy marzeń (oczywiście bezskutecznie, a już chciałam obalić mit pokolenia Milenium). Zatem jeśli mam żegnać lato, to przynajmniej pięknym akcentem, czyli nowymi piosenkami na mojej liście odtwarzania:
Do zapętlenia na dziś! :)
A skoro polska, złota jesień zaczęła zbierać swe żniwa, to czemu nie przedłużyć wspomnienia pięknego lata filmami przepełnionymi słońcem i egzotycznymi widokami?

***
You Instead (2011)
You-InsteadSą filmy, których oglądanie ma być czynnością pomiędzy gotowaniem obiadu a trzepaniem dywanu. Nie pokłada się w nich wielkich nadziei, bo jak mieć oczekiwania wobec filmu kręconego przez pięć dni jednego ze szkockich festiwali muzycznych? Jednak nawet  brak rozbudowanej fabuły, wyrazistych postaci, czy scenariusz jakby pisany tuż przed kręceniem zdjęć nie przeszkadzają w tym, by dobrze się bawić i polubić tę błahą historyjkę. “You instead” to gratka dla festiwalowych wyjadaczy, koncertowych bywalców, hipsterów albo niespełnionych muzyków. Oprócz wprowadzenia nas w specyficzny klimat wydarzenia reżyser oferuje masę dobrej muzyki, beztroski oraz młodości, po której zostaną tylko wspomnienia. 313567.1


I tak oto odkryłam mój ulubiony cover “Tainted love”.

















środa, 24 lipca 2013

"Zakochana bez pamięci", czyli recenzja filmu o urwanym filmie...

Wakacje to nadzwyczaj filmowy okres. Oprócz wylegiwania się w domu przed telewizorem, czy komputerem w tej samej pidżamie przez kilka tygodni można spędzić je nieco aktywniej – leżąc w pidżamie na plenerowych pokazach filmów (na przykład na Polówce, czy Letnim Kinematografie Rozrywkowym). Sama jeszcze nie byłam, bo gdy tylko pojawiła się okazja, to Łódź akurat tonęła w deszczu (a ja w rozpaczy). Jednak już szykuję kocyk, kakałko, perfumy zastępuję preparatem na komary i niebawem ruszam na jakiś plenerowy seans, no chyba, że wypadnie mi wyjazd rodem ze Spotted: MPK Łódź:
Propozycja mało ma wspólnego ze spotted, ale może ktoś? ;) Szukam sympatycznej dziewczyny na wspólny wypad na pięć dni do Paryża. Wycieczka autokarowa połączona ze zwiedzaniem kontakt przez Spotted Adminów. Tymczasem, dobrej nocy.
Gdy rozważyłam wszystkie za i przeciw wysłaniu swojej kandydatury stwierdziłam, iż moje zdjęcie w CV “z ironicznym uśmieszkiem” na pewno nie przekona potencjalnego sponsora, psychopaty oraz zabójcy w jednym, że to właśnie ja jestem wymarzoną towarzyszką do porannego Camembert’a z bagietą (no chyba, że planował zabrać ser pleśniowy z osiedlowego spożywczaka). Wpadłam nawet na pomysł upicia się do nieprzytomności, co pomogłoby uniknąć rozmowy w autobusie, a za odrobiną szczęścia mogłabym trafić jak kobieta w tej reklamie:
Znam jednak rzeczywistość i nie sądzę, że George przebywa teraz w Paryżu, a jeśli już owy sponsor miałby mnie komuś sprzedać, to pewnie człowiekowi wschodu, dostającemu ślinotoku na widok blondynek. Obeszłam się jedynie smakiem stolicy Francji, dlatego postanowiłam wynagrodzić sobie podróżniczy głód francuskim kinem. Zupełnie przypadkiem trafiłam na film, który na całe szczęście oglądałam bez towarzystwa i makijażu (a to całkiem logiczne, że jak nie mam makijażu, to o towarzystwo nie zabiegam). W życiu widziałam już dziesiątki produkcji rozklejających największych twardzieli, ale moja reakcja w tym przypadku przebiła nawet histerię po śmierci Mufasy.

środa, 29 maja 2013

#Inspiracja #Egzaltacja #1

[Przedmowa]
W tym roku maj to mój ulubiony miesiąc, szczególnie ten łódzki maj kryjący w sobie wiele pięknych obrazków. Gdy tylko świeci słońce desperaci rozkładają w parkach kocyki i próbują przez kilka godzin nadrobić ostatnie dziesięć miesięcy zimy.  Na dodatek świat kwitnie, a pod blokiem pachnie konwaliami i obiadem, tylko w “piętnastce” trąci spoconymi ciałami. Z tego powodu część podróżnych ostentacyjnie wypina się na komunikację miejską, ale ta wcale nie bankrutuje, bo system karania gapowiczów działa tu nadzwyczaj prężnie. Z okazji nienagannej pogody wśród oburzonej części łodzian rodzi się nagła chęć do pedałowania. Nagle wszyscy naprawiają w swych składakach dynama, by chwilę później zwinnie omijać zastępy matek z wózkami. Matki są tam nieprzypadkowo, podobno spaliny z ruchliwych ulic działają wspaniale na rozwój dziecka (uprzedzając pytania - tylko łódzkie spaliny).
Lecz są dni, gdy tuż po otworzeniu oczu człowiek dochodzi do wniosku, że nazwa miasta jest nieprzypadkowa, że nie nadał jej pijany król, ksiądz, albo wójt. Nawet przez głowę przebiega myśl, by w rozpaczy skoczyć z balkonu, ale człowiek nie ryba, chociaż ryby lubi. Wieczorem razem ze studencką bracią wywleka się ze stancji, czy akademika, by wziąć ostatni oddech wolności na Piotrkowskiej i zalać w trupa przed nadchodzącą sesją. Miasto płynie, a maj daje wiele inspiracji.

środa, 10 kwietnia 2013

"Ale pani jest zbyt leniwa na coś nowego." - refleksje na temat Jelinek

Pamiętam, gdy jako dziecko chodziłam do Domu Kultury, bo co jakiś czas przyjeżdżały tam różne grupy teatralne ze swoimi spektaklami. Miejsce to stawało się na chwilę scenicznym sercem miasta ponieważ w jednym momencie gromadziły się tam wszystkie dzieciaki z kilku okolicznych szkół. Celem przyświecającym pedagogom była nie tylko rozrywka, ale również chęć oswojenia nas z teatrem. Szkoda tylko, że zazwyczaj wchodziłam stamtąd wyspana, a nie rozerwana. Ale spokojnie, obecnie naprawiam błędy z przeszłości - nie zasypiam na spektaklach i chyba dopiero teraz odczuwam ten dziecięcy zachwyt nad tym, co dzieje się w czasie rzeczywistym na scenie.
Przeprowadzając się do Łodzi średnio raz na tydzień obiecywałam sobie, że w końcu wybiorę się do jakiegoś teatru, kilkakrotnie sprawdzałam repertuary, zawsze było jakieś 'ale' (zazwyczaj strach przed rozczarowaniem).  Jednak opatrzność nade mną czuwa, bo to teatr wybrał się do mnie - zaufany, uwielbiany, z absolutnie niesamowitą oraz niezawodną obsadą. No dobrze, nie do mnie, bo przez trzy tygodnie marca w Łodzi trwał XIX Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, jednak miałam przyjemność uczestniczyć w prapremierze "Podróży zimowej" według najnowszego tekstu Elfriede Jelinek w reżyserii Mai Kleczewskiej. Spektakl ten został stworzony dzięki kooperacji Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Polskiego w Bydgoszczy.

piątek, 22 marca 2013

Czy wiesz jak działa jamniczek? - animacja, którą musi znać każdy

Wyobraźcie sobie sytuację, że oglądacie film, który wywołuje w Was niecodzienne reakcje (jeśli w tym momencie pomyśleliście o porno, to zmieńcie tok myślenia). Przypuśćmy, że po pierwszym seansie wprawia Was w swego rodzaju ogłupienie, dziwne zmieszanie, ale jednocześnie budzi ciekawość. Przy drugim podejściu staracie się rozgryźć warstwę znaczeniową, jednak forma jest do tego stopnia anormalna, iż staje się to dopiero możliwe przy Xdziesiątym odtworzeniu. Oczywiście w trakcie projekcji nie zapominacie o wzywaniu na głos całej świętej rodziny i przytaczaniu większości znanych Wam przerywników emocjonalnych*.
Jeśli jednak możecie sobie to wyobrazić, to pewnie widzieliście jeden z odcinków Mody na sukces, albo przynajmniej wiecie Jak działa jamniczek. Zważając na fakt, że prawdopodobnie większość czytelników była wielokrotnie zmuszana przez swoje babcie do oglądania największego tasiemca świata, to nie będę polecała, ani nawet przytaczała fabuły tego serialu, w przeciwieństwie do drugiego tytułu.

czwartek, 21 lutego 2013

Kocham takiego na "S", o moim nowym odkryciu - Spotify

Byłabym w stanie wyobrazić sobie świat bez pilota do telewizora, lotów w kosmos, skarpetek noszonych do sandałów, albo nawet bez dresów chodzących po łódzkich chodnikach (chociaż przyznam, że to byłoby dość trudne). Jednak przeraża mnie perspektywa świata bez muzyki, a właściwie głuchej ciszy towarzyszącej każdorazowej podróży tramwajem, albo autobusem. Dość nieznośna wizja, szczególnie dla tych, których największymi (a w zasadzie jedynymi) kompankami podróży są słuchawki.
Do niedawna byłam bliska depresji, moje słuchawki zaniemogły, a znalezienie zastępczych zajęło mi prawie miesiąc (tak - jestem ciotą, nie wiem, gdzie w tym mieście są sklepy z akcesoriami do telefonów, tak - do końca wierzyłam w cudowne ozdrowienie rzeczy martwych). Toteż przez ten czas jednym uchem zatapiałam się w świecie muzycznej playlisty, a drugim (z zepsutą słuchawką) wysłuchiwałam narzekań kobiet w wieku moherowym na służbę zdrowia, komunikację miejską, niekulturalną młodzież oraz "złodziei z telekomunikacji". Przyznam szczerze, że chwile zwątpienia w ludzkość towarzyszyły mi przy każdej możliwej podróży, ale nauczyły też jednego - wchodząc do tramwaju bez okablowania w oszach nie liczcie, że wyjdziecie stamtąd z uśmiechem (dlatego dla własnego dobra noście je tak samo, jak bieliznę, czyli zawsze).
Obarczona bagażem doświadczeń, nowymi słuchawkami oraz świeżym spojrzeniem na współpasażerów stwierdziłam, że muszę zrobić coś ze swoim życiem, zaczęłam od odświeżenia listy odtwarzania. Zmiany umożliwiła mi moja nowa miłość - Spotify, czyli muzyczny serwis streamingowy. Przyznam szczerze, że przeżyłam szok, czułam się jak neandertalczyk wpuszczony do centrum handlowego, a wszystko dlatego, że od dobrych dwóch lat moje słuchanie muzyki opierało się na YouTube'owych playlistach. Rozwiązanie dość niewygodne, ponieważ po jakimś czasie składały się one w 90 % z tytułów [Film usunięty], przez co gubiłam w czeluściach serwisu ulubione kawałki Braci Figo Fagot, albo Kelly Family.  Nawet nie wspomnę o buforowaniu - z połową osiedla podpinającą się pod moje łącze proces ten trwał wieki. Jak można się domyśleć częściej od muzyki słuchałam chrapania sąsiada, albo bawiłam się w niespełnioną gwiazdę estrady mrucząc piosenki, aż tutaj nagle - nic się nie zacina, nie trzeszczy, nie trzeba czekać. NIEBO!



czwartek, 7 lutego 2013

Jak poderwać dupę na kawkę? - o tym dlaczego internauci śmieją się z kampani społecznej krakowskich studentów

Jestem wielką fanką reklam wszelkiej maści. Począwszy od tych zachęcających do wyjechania na wakacje do Rumunii z bankrutującym biurem podróży, na słodkich bobasach biegających pampersach skończywszy (oczywiście reklamują pampersy, nie dzieci). Zazwyczaj wytrzymuję sekundę, po czym nerwowo szukam pilota, by zmienić kanał. Jednakże zdarzają się czasem spoty (wbrew pozorom) nieogłupiające widza - mam na myśli kampanie społeczne, które szokują, śmieszą, albo przynajmniej skłaniają do refleksji. 
Jako, że jestem człowiekiem postępu (nie, nie nadała mi tego tytułu babcia, ale popkultura, bo tak obecnie nazywa się ludzi, którzy gardzą telewizją, chociaż mają zapewne co najmniej dwa odbiorniki w każdym z pokoi), to fantastyczne produkcje tego typu oglądam w sieci, a że leniwa też jestem, to trafiam na nie dopiero w chwili, gdy połowa moich znajomych udostępni je na facebooku. 
W związku z tym przypomniała mi się jedna, bardzo głośna kampania, w której grał Piotr Cyrwus - "Rysiek z Klanu wraca do gry". Włączałam Rysia chyba kilkanaście razy i nie mogłam wyjść z podziwu jakie to zabawne. Były oczywiście pamiętne "Jedz misiu, jedz", albo "Stop wariatom drogowym", ale ta psia była zdecydowanie moim numerem jeden, aż do wczoraj, gdy to właśnie przez facebooka odnalazłam swój nowy numer jeden (przed oglądaniem polecam przynieść sobie butelkę z wodą, albo od razu nalać całą wannę, będzie dość sucho).


Doszłam do wniosku, że to dzieło nabiera sensu właśnie dzięki swojej formie. Z powodu nienawistnych internautów, którzy będą przez kolejny miesiąc wyśmiewać "Podrlywaj" chłopcy/faceci/mężczyźni zobaczą, że najlepszym sposobem na podryw jest kawał dobrej książki... Z niecierpliwością czekam na falę czytelników oblewających łódzkie tramwaje do tego stopnia, że przedsiębiorstwo MPK przy każdym krześle zamontuje stolik z lampką nocną.
Pewnie wyszłam na naczelną hejterkę (tj. przywódczynię nienawistnych internautów), a to przecież koledzy po fachu i powinnam wspierać, chwalić inicjatywę, ale niestety nigdy nie byłam fanką "Trudnych spraw" (bo ta produkcja w obecnej formie przywodzi mi na myśl tylko takie programy).
W chwili, gdy słyszę, że "Proces" Franza Kafki ma "bardzo głęboki sens" po raz wtóry łapię się za głowę. A mogło być tak pięknie. Tak wiem, powoli zatruwam się swoim jadem, więc pozostaje mi tylko życzyć ogromnego sukcesu, który (mam nadzieję) nie będzie spowodowany jedynie przez nagły atak hejterów. Być może tylko ja mam takie dziwne poczucie humoru i nie śmieję się z żartu z "Anną Kareniną"?

PS Co Wy na to?
PPS Wiem z kim się nie umawiać - klik.

środa, 6 lutego 2013

O tym, jak chciałam Almodovara a dostałam Allena... - recenzja filmu Vicky Cristina Barcelona

Gdybyście dziś zapytali mnie Co sądzę o Woodym Allenie? - miałabym problem. Kiedyś myślałam, że w pewnym stopniu rozumiem jego filmy, metafory, czy chociażby specyficzny humor, ale po czasie zupełnie zwariowałam i doszłam do wniosku, że to od kilkudziesięciu lat to nadal bliźniacze historie opowiadane przy pomocy kolejnych osób, trochę innymi słowami. Zdaję sobie sprawę, że mogą to czytać jego wielcy fani, ale liczę na zrozumienie z ich strony.
Ze smutkiem przyznaję, że kino nowojorskiego reżysera w chwili obecnej stanowi dla mnie w swoim całokształcie kwintesencję nudy oraz przegadania. Można by się przyczepić, że takie jest życie - nudne i przegadane, ale zamiast spędzać średnio dwie godziny oglądając jeden z jego filmów można by w tym czasie po prostu żyć - posprzątać w kuchni, umyć łazienkę, zrobić zakupy, jest przecież tyle fantastycznych zajęć... Jednak, żeby nie było, że mam w sobie sam jad - jest w tym coś dobrego, bo nie każdy umie opowiedzieć o miłości skomplikowanej w sposób dosadny, ale jednocześnie z nutą ironii. Wracając do tematu - z tęsknoty za wakacjami oraz nudy włączyłam sobie jego film - Vicky Cristina Barcelona. (Mimo, że pewnie wszyscy ludzie świata oglądali go już z tysiąc razy i czytali wszystkie recenzje, spoilery i opisy, jakie można znaleźć w sieci i tabloidach, to czuję, że mam dziś wenę, albo bożą moc, więc naskrobię małą recenzję, czy coś na jej kształt. Mam nadzieję, że jedynie w niewielkim stopniu odniesiecie wrażenie, że ten tekst jest niczym wczorajszy schabowy z odgrzewanymi ziemniakami).
Gdy poznajemy główne bohaterki - Cristinę (Scarlett Johansson) oraz Vicky (Rebecca Hall), które jadą na wakacje (uwaga spoiler) do Barcelony, nie mamy złudzeń - będzie nudno, ale przynajmniej ładnie. Cristina jest wyzwoloną, żądną wrażeń dziewczyną, poszukującą w Europie nowych doznań, ale skutecznie stopowaną przez swoją zachowawczą, już niemal ustatkowaną przyjaciółkę - Vicky. Ta druga w Nowym Jorku zostawiła narzeczonego, a na starym kontynencie zbiera materiały do pracy magisterskiej związanej z tożsamością Katalończyków. (Trochę zwiedzamy z dziewczynami, słyszymy odgłosy Hiszpanii i jeśli złapiemy się ciepłego kaloryfera podczas seansu, to możemy wyobrazić sobie, że jesteśmy tam z nimi!)
Allen przyjemnymi obrazkami opowiada o miłości trudnej. Na tle słonecznej Barcelony serwuje nam niekonwencjonalny romans,  którego głównym sprawcą jest pociągający malarz Juan Antonio Gonzalo (Javier Bardem). Bohater mami kobiety dziełami Gaudiego nie bardziej, niż swoją urodą (no dobra, może mnie omamił bardziej, niż niejedną z nich!). Wzajemne relacje bohaterów wydają się być uporządkowane dopóki nie pojawia się depresyjna ex-żona Juana - María Elena (Penelope Cruz). Od pierwszych chwil nie pozostawia złudzeń - malarka z temperamentem.
W filmie nawiązuje się relacja, jakiej nie powstydziłby się sam Almodóvar, jednak nie zapominajmy, że tutaj tworzy go powściągliwy Allen, który szybko buduje problemy, a jeszcze szybciej je rozwiązuje, a scenariusz aż prosi się o ingerencję kogoś z wyobraźnią Pedro, bo materiał jak najbardziej jest.
Szybkie migawki z jednego z najpiękniejszych krajów Europy mogą złudnie sugerować błahą tematykę filmu, ale Allen swym niezmiennym od dziesiątek lat tonem (podobno) sugeruje, że czasem należy kierować się rozumem, a nie sercem. Nauczona maturą z polskiego myślę, że ta produkcja dla każdego z Was może nieść inne przesłanie, dlatego zdecydowanie warto samemu ocenić jej wartość, chociażby dla estetycznych doznań w obcowaniu z latem, gdy za oknem zimo-jesienio-wiosna.

PS Drogie czytelniczki,  by zapobiec złamanym sercom, albo przynajmniej wyrzutom sumienia spędzającym sen z oczu,  zwróćcie swoje wakacyjne bilety lotnicze do Barcelony i wykupcie lokum we Władysławowie albo Łebie, gdzie żaden nieprzyzwoity Hiszpan nie wda się z Wami w niepotrzebny mezalians.
Zdjęcia Filmweb.

wtorek, 5 lutego 2013

Jak ją uwolnić? - o serwisie muzycznym i Meli Koteluk

Często słyszę narzekania, że Ci naprawdę utalentowani artyści są niedoceniani, pomijani, że w Polsce można osiągnąć "coś" nagrywając kawałek disco-polo i to najlepiej o kimś, kto tańczy w głowach wszystkich polaków od wakacji (a co najlepsze nadal z tych głów nie ucieka!). Jest w tym ziarenko prawdy, bo to odbiorca decyduje o tym, czego słucha. Wychodzi więc na to, że w naszym kraju wszyscy tęskną za latami 90-tymi, gdy to panowała moda na utwory tego pokroju. Ja jednak odcinam się od nostalgii oraz sentymentów, a od największego hitu ostatnich miesięcy zdecydowanie wolę inne klimaty.
Odkąd uświadomiłam sobie, że w swoim obecnym wcieleniu nie zostanę już wielką gwiazdą światowych estrad, bardzo często miewam stany niemal depresyjne. Jednak w nadziei, że mój talent wokalny jest ukryty gdzieś bardzo głęboko i nadal dojrzewa, co jakiś czas nagrywam swoje jęki na rejestrator dźwięku. Niestety z wycia przypominającego miauczenie kota trudno jest ewoluować do kogoś pokroju Adele Laurie Blue Adkins albo Florence Welch.
W poczuciu bezradności oraz w ramach wewnętrznego usprawiedliwiania swoich niedoskonałości zaczęłam szukać tych, którzy potrafią, i znalazłam stronę Uwolnij Muzykę, która sprawiła, że załamałam się jeszcze bardziej. Oprócz ogromu tekstów - recenzji, felietonów, wywiadów i innych znajdziecie tam mój ulubiony dział (i tym samym prawdopodobnie największe przedsięwzięcie twórców strony) "wideosesje", który od 2008 roku systematycznie się rozwija.
Według mnie to niesamowity projekt promujący głównie polskich (tudzież związanych z Polską) artystów, których niekiedy bardzo ciężko przypisać do jednego gatunku muzycznego. Dlaczego Wam o nim wspominam? Bo to pierwsza strona, gdzie mogłam w jednym miejscu odkryć tyle niesamowitych głosów. Najbardziej zaskakuje fakt, że niektóre wokale brzmią lepiej w akustycznej i bardzo minimalistycznej wersji, niż w tej studyjnej, ale świadczy to jedynie o niepodważalnym talencie twórców (a kto wie, czy to nie popchnie ich do dalszego eksperymentowania?).
Zdj. Honorata Krapuda 
Skacząc tak nagrania do nagrania, od zespołu do zespołu odkryłam debiutującą Melę Koteluk, która w pierwszej chwili zachwyciła mnie swoim subtelnym, bardzo dziewczęcym głosem i nadzwyczaj emocjonalnymi, nieco lirycznymi tekstami. Pomyślałam, że gdybym umiała chociaż trochę nie fałszować, to byłabym właśnie taką Melą - śpiewającą z niezwykłą lekkością i nieskrępowaniem, łapiącą za serca szczególnie w tych nagraniach na żywo.
Tym, którzy jeszcze na Melę nie trafili, albo omijali z jakiś powodów daję pstryczka w nos i odsyłam do reszty fantastycznych kawałków (swoją drogą - moje ulubione, z którymi nie rozstaję się od miesięcy to: Melodia ulotna, Spadochron, Stale płynne, Nie zasypiaj, Dlaczego drzewa nic nie mówią, Niewidzialna). Czytałam opinie, że Mela ma w sobie wiele z Nosowskiej (to ogromny komplement, bo Katarzyna Nosowska jest według mnie jedną z najznakomitszych artystek polskiej sceny muzycznej). Momentami podobieństwo w barwie głosu obu pań da się wychwycić, ale mnie naprawdę nie razi, ani nie zmusza do wyrzucenia piosenek młodej debiutantki z mojej listy odtwarzania.


Wracając do Uwolnij Muzykę - założyciele są otwarci na współpracę z młodymi, mało znanymi i dobrze rokującymi artystami, którzy pragną się wybić i mają na siebie pomysł, więc jeśli nie skrzeczycie jak żaby, nie miauczycie jak koty, albo nie fałszujecie jak ja, to ćwiczcie, zakładajcie zespoły, rozwijajcie się i zgłaszajcie się im, abym mogła się w przyszłości jeszcze bardziej zachwycać polskim rynkiem muzycznym.

PS Mela daje w mojej Łodzi koncert już w marcu, juhu!